Wojna o zwykłą sól ? Artykuł Andrzeja Hołdysa ze strony "Gazeta.pl" |
Niezwykły proces rusza w przyszłym tygodniu za oceanem. Producenci soli domagają
się od naukowców, by udowodnili, że sól rzeczywiście podwyższa ciśnienie krwi i
zwiększa ryzyko zawału. Ci jednak odmawiają ujawnienia danych.
Pozew do sądu przeciwko badaczom złożył Salt Institute - organizacja lobbystyczna
reprezentująca interesy firm produkujących sól i handlujących nią. Jej prawnicy
twierdzą, że nie ma jednoznacznych dowodów na to, że produkt ten stanowi zagrożenie
dla układu krążenia. Dlatego domagają się, aby instytucje odpowiedzialne w USA za
zdrowie publiczne, w tym przede wszystkim Narodowe Instytuty Zdrowia oraz
nadzorujący je Departament Zdrowia, przestały twierdzić w swoich publikacjach,
że obywatele powinni ograniczyć spożycie soli.
Sól niedobra - nie jedzcie
Na jakiej podstawie lekarze z NHLBI twierdzą tak kategorycznie, że sól w nadmiarze
szkodzi sercu? Według nich przemawiają za tym wyniki wielu wcześniejszych badań,
przede wszystkim jednak tego ostatniego o nazwie DASH-Sodium Trial. To ono stało
się główną kością niezgody między światem nauki a biznesem.
W badaniu przeprowadzonym sześć lat temu wzięło udział 412 osób, którym podawano
w diecie trzy różne dzienne dawki soli - 4, 6 i 8 gramów. Dodatkowo wszystkich
podzielono na pół i jednym serwowano zwykłą amerykańską dietę, drugim zaś kazano
jeść dużo warzyw, owoców i niskotłuszczowego nabiału. Opis badań ukazał się w
styczniu 2001 roku w "New England Journal of Medicine" wraz z konkluzją, że
łączne działanie dwóch czynników - diety warzywno-owocowo-nabiałowej i dawki
soli kuchennej poniżej 6 gramów - doprowadziło w ciągu paru miesięcy do
znaczącego obniżenia ciśnienia krwi u badanych. W ślad za tymi wynikami poszły
zalecenia dietetyczne dla obywateli i lekarzy, które stały się przedmiotem sporu
z Salt Institute.
A gdzie dowody, że niedobra?
Producenci soli nie żądają wcale, by naukowcy odwołali swoje badania. Domagają
się natomiast pokazania surowych danych, na podstawie których wyciągnięto tak
niekorzystne dla soli wnioski. Tych danych uczeni nie chcą z kolei ujawnić.
Odpowiadają, że nie ma takiej potrzeby, ponieważ artykuł ukazał się w renomowanym
piśmie i został wysoko oceniony przez recenzentów - słowem, badania zostały
zweryfikowane w jedyny obowiązujący w nauce sposób i innej weryfikacji już nie potrzeba.
Biznes nie przyjmuje tej argumentacji i stąd cała awantura. Nauka nie jest sztuką
dla sztuki, a oceny badaczy mogą mieć dla nas poważne konsekwencje finansowe.
Dlatego wszystkie dane powinny ujrzeć światło dzienne, aby każdy mógł ocenić
ich wartość - przedstawiają swój punkt widzenia przedsiębiorcy. Kiedy prośby
pisane do NHLBI nie pomogły, złożyli pozew do sądu przeciwko Departamentowi
Zdrowia, który dał pieniądze na badania. Jeśli wygrają, wtedy wynajęci przez
Salt Institute konsultanci, czyli naukowcy z drugiej strony barykady, będą jednymi
z pierwszych, którzy zlustrują eksperyment.
Szansa, że ta lustracja się powiedzie, jest spora. W sprawie szkodliwości soli nie
ma bowiem zgody i właściwie każde badanie, a wykonano ich do tej pory setki,
jest kwestionowane przez oponentów. Każdy znajdzie tu fakty potwierdzające jego
ulubioną hipotezę wedle zasady "dla każdego coś miłego".
Obywatel czeka na radę
Na początku, czyli 30-40 lat temu, wszystko było jasne: sól szkodzi. Jednak z
każdą kolejną pracą ogłoszoną przez naukowców wątpliwości przybywało. Pod koniec
lat 80. lekarze w Szkocji po zbadaniu 7300 mężczyzn ogłosili, że owszem, potas,
w który bogate są owoce i warzywa, prawdopodobnie obniża ciśnienie krwi, ale
odwrotnego działania soli nie zauważyli. Dziesięć lat później powtórzyli badania,
otrzymując ten sam wynik.
Także naukowcy z uniwersytetu w Kopenhadze, którzy w 1998 roku dokonali ponownej
analizy 114 wcześniejszych badań, doszli do wniosku, że korzyści płynące z
ograniczenia spożycia soli są dla ludzi z normalnym ciśnieniem krwi zerowe, a
dla tych z nadciśnieniem - znikome. Pogląd ten został wsparty autorytetem takich
szacownych organizacji jak Amerykańskie Towarzystwo Nadciśnienia i Chorób Serca
czy Amerykańskie Towarzystwo Chorób Serca, podobnie uważają niektóre stowarzyszenia
medyczne w Europie.
Z drugiej strony są największe badania w USA prowadzone od ponad 30 lat przez
Narodowe Instytuty Zdrowia (w ich skład wchodzi NHLBI) - za każdym razem pokazują,
że sól wyraźnie podwyższa ciśnienie krwi. I ten pogląd jest dziś obowiązujący w
amerykańskiej polityce zdrowotnej, choć uczeni zdają sobie sprawę z tego, że na
wszystkie pytania dotyczące działania soli na ludzki organizm nie znaleźli jeszcze
odpowiedzi. - Zwykłych obywateli to jednak nie interesuje. Chcą jednoznacznej
rady, a skoro jesteśmy przekonani, że sól szkodzi, mówimy to. Wierzę, że w ten
sposób ratujemy życie wielu ludziom - mówi Claude Lenfant, dyrektor NHLBI.
Koncerny mnożą wątpliwości
Wielu zgadza się z takim podejściem - mówić, że sól szkodzi, nawet jeśli nie ma
co do tego stuprocentowej pewności. Potępia zaś działanie firm, które próbują
podkopać autorytet nauki w imię własnego interesu.
Badacze są łatwym celem dla takich ataków, bo przecież zajmują się odkrywaniem
tego, co nieznane. Taki jest urok nauki, że rzadko daje ona jednoznaczne odpowiedzi.
By być pewnym w stu procentach, że jakaś substancja szkodzi, trzeba by nią
nafaszerować tysiące ludzi i czekać, aż się potrują. Tego robić nie wolno,
więc nigdy nie uda się usunąć wszystkich wątpliwości - mówi Chris Mooney, autor
wydanego niedawno bestselleru "The Republican War of Science" opisującego, jak
za prezydentury George'a W. Busha wielkie koncerny zaczęły coraz śmielej atakować
naukę, starając się podważyć wyniki niekorzystnych dla nich badań. Zatrudniają w
tym celu zastępy własnych badaczy, których głównym zadaniem jest wyszukiwanie
słabych punktów w pracach naukowych.
Pozew złożony przez Salt Institute jest modelowym przykładem takiego
postępowania - twierdzi Mooney. - Tę drogę przetarły w latach 70. firmy
tytoniowe, starając się obalić wyniki badań dowodzących szkodliwości tytoniu.
Jak to ujął ponad 30 lat temu jeden z szefów koncernu tytoniowego Brown & Williamson:
"Nasza robota polega na produkowaniu wątpliwości". W ich ślady poszedł przemysł
chemiczny, farmaceutyczny, spożywczy, naftowy i wiele innych.
Wszystkie badania są nasze
Ta broń nazywa się Data Quality Act. Jest to przyjęty przez Kongres w 2001 roku
przepis zobowiązujący wszystkich autorów badań, które są finansowane z funduszy
publicznych, do skrupulatnego archiwizowania danych. A jeśli te badania posłużyły
do tworzenia polityki państwa, na przykład ustalenia norm zanieczyszczeń środowiska,
każdy obywatel może się domagać wglądu do nich.
Zapytacie, cóż złego w tym, że uczeni wydający pieniądze podatników muszą się
przed nimi tłumaczyć z każdego centa? Właściwie nic, pewnie w niejednym kraju
przydałby się taki akt. Rzecz w tym, że w Stanach korzystają z niego głównie duże
koncerny, najczęściej po to, by zakwestionować rzetelność badań. Mając w ręku
ekspertyzy z długą listą wątpliwości, można się następnie domagać od urzędników
i polityków - to już rola lobbystów i prawników - wstrzymania prac legislacyjnych
nad niebezpiecznymi z punktu widzenia jakiegoś lobby regulacjami prawnymi.
W ten właśnie sposób koncerny paliwowe zdyskredytowały federalny raport National
Assessment on Climat Change wskazujący, że spalanie ropy i gazu może być jedną
z przyczyn globalnego ocieplenia. Firmy spożywcze podważyły zalecenie Światowej
Organizacji Zdrowia, aby ograniczyć konsumpcję cukru, odsyłając do kosza raport
dowodzący jego złego wpływu na zdrowie. - Zapewne do tego samego celu zostaną
wykorzystane nasze badania - obawia się Lawrence Appel, jeden z autorów
DASH-Sodium Trial.
Za wieloma takimi inicjatywami stoi lobbysta Jim Tozzi, który ostatnio wziął na
muszkę raport wyliczający substancje rakotwórcze produkowane przez amerykański
przemysł. Lobbysta zamierza dowieść, że raport jest wadliwy metodologicznie, a
więc mało wart.
Tozzi ma na pieńku z wieloma naukowcami między innymi dlatego, że to on w dużej
mierze przyczynił się do powstania Data Quality Act (jak ustalili ostatnio
naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego, działał na zlecenie koncernu Philip
Morris). - Jeśli są wprowadzane przepisy, z powodu których firmy tracą miliardy
dolarów, musimy mieć pewność, że oparto je na wynikach rzetelnie prowadzonych
badań. To element społecznej kontroli nad wydatkami publicznymi. Uczeni powinni
więc liczyć się z tym, że będą oceniani nie tylko przez swoich kolegów z
uczelni - argumentuje lobbysta.
O co więc w tym wszystkim chodzi? Jak zwykle o pieniądze i to duże pieniądze. Człowiek i jego
zdrowie nie ma tu jakiegokolwiek znaczenia. Nasze "zdrowie" zawsze będzie w rękach tych,
którzy wydali więcej pieniędzy na lobby i reklamę, a naukowcy (też ludzie) są istotami
wielce podatnymi na działanie pieniędzy.
|